Miałem całkiem niedawno okazję popracować sobie przez pół roku na projekcie w Szwajcarii. Był to okres bardzo ciekawy i obfity w różnego rodzaju doświadczenia. W tym artykule chcę się z Wami podzielić tym, jak wygląda praca programisty w Szwajcarii. Na przykładzie korporacji i jednego z jej biur, w Bazylei.

Jak trafić na projekt do Szwajcarii

W dużym uogólnieniu ścieżki są tylko dwie. Albo sami sobie znajdziemy projekt, albo ktoś to zrobi dla nas. Oczywiście dużo łatwiejszy jest wariant drugi i tak też było w moim przypadku. Byłem zatrudniony w polskiej firmie, która pozyskała projekt w Szwajcarii i tam wysłała swoich konsultantów. Dlatego od razu zaczepię o aspekt, który pewnie najbardziej wszystkich interesuje – miałem polską pensję (plus ustawowa dieta, ale o tym później). Dodatkowo nie przebywałem tam na stałe, a jedynie latałem co tydzień, wracając do Polski na weekendy. Taka tygodniowa delegacja, cztery razy w miesiącu, przez pół roku…

Gdyby ktoś chciał przeprowadzić się tam i pracować będąc zatrudnionym bezpośrednio przez Szwajcarów, konieczne jest otrzymanie pozwolenia na pracę. Nie jest to taka prosta sprawa, ponieważ Szwajcarzy dbają o swój naród i pracodawca, który chce zatrudnić kogoś kto nie jest obywatelem Szwajcarii, musi udowodnić, że na lokalnym „rynku” nie znalazł specjalisty na dane stanowisko.

W biurze

Pierwsze dni pracy były dla mnie serią szoków wywołanych zderzeniem z tamtejszą kulturą:

Ludzie

Pierwszego dnia miałem taki moment, że musiałem pójść do łazienki i zobaczyć w lustrze czy czasem nie mam czegoś na twarzy… Dopiero z czasem zorientowałem się, że ci ludzie nie śmieją się ZE mnie, tylko DO mnie. Wszyscy są cały czas uśmiechnięci, cały czas w dobrym humorze. W porównaniu do Polski, to wygląda aż nienaturalnie. Pierwsi podchodzą, zapoznają się, rozmawiają. Ja niestety mam naturę introwertyka i na tle tych ludzi było to po mnie szczególnie widać, dlatego tylko w pierwszym miesiącu miałem trzy rozmowy z moim scrum masterem, czy na pewno wszystko ze mną ok i czy dobrze się czuje w zespole.

Mimo wszystko, to jest Szwajcaria i porządek musi być. Zdarzało się tak, że ktoś uważał, że ktoś inny robi źle lub wręcz swoimi działaniami szkodzi projektowi  – w takich sytuacjach tworzą się konflikty, są publiczne kłótnie. Jeden spór rozrósł się do takich rozmiarów, że firma zatrudniła negocjatora do załagodzenia problemu. Warto tu wspomnieć, że ci ludzie nie mają takich skojarzeń z donoszeniem na innych jak Polacy, tam ma być porządek i poszanowanie reguł i jeśli ktoś się wyłamuje, to właśnie przez wzgląd na porządek i poszanowanie reguł – dla dobra ogółu donosi się na delikwenta…

Języki

Każdy Szwajcar mówi co najmniej dwoma językami, a często trzema lub czterema. Urzędowo mówi się tam po niemiecku (ale to taki niemiecki-szwajcarski, słyszałem opinię, że rodowity Niemiec potrzebuje pół roku na dostosowanie się), francusku i włosku. Jest też retoromański, ale to prawdziwa rzadkość. Angielski nie jest językiem urzędowym, ale jeśli chodzi o większe miasta, to niech puści lotka ten, kto spotkał kogoś, z kim się nie da dogadać po angielsku.

Dlatego też, na projekcie bez problemu posługiwałem się angielskim, ale trzeba mieć na uwadze, że dla nich to też jest język obcy. Spotkałem się z różnym stopniem znajomości tego języka, w naprawdę pojedynczych przypadkach nie dało się kogoś zrozumieć. O wiele częściej zdarzało się, że przy dyskutowaniu nad bardziej skomplikowanym problemem, lub po prostu w nerwach, w kłótni ,ludzie automatycznie przechodzili na niemiecki. Czasem też, widząc, że próbują się między sobą dogadać po angielsku tylko dlatego, że ja też słucham, sam zachęcałem ich, żeby przeszli na chwilę na niemiecki – wolałem uniknąć błędnych decyzji projektowych, spowodowanych barierą językową.

Raz na spotkaniu zdarzyło mi się, że wprost powiedzieli mi, że muszą obgadać jedną prywatną kwestię, po czym nie krępując się moją obecnością przeszli na niemiecki.

Czas pracy

Do biura można było przyjść na dowolną godzinę. Zasada była jedna – masz być na wszystkich obowiązkowych spotkaniach. Dla mnie było to zazwyczaj tylko daily standup o godzinie 11. Raj dla śpiochów, ale ja nim nie jestem, więc przychodziłem tuż przed ósmą. Druga sprawa to fakt, że tam work – life balance to świętość. O godzinie 18 biuro już powoli pustoszało. Również o tej godzinie zamykany był budynek i o ile można było z niego wyjść bez problemu, to o wpuszczenie do środka trzeba już było prosić ochronę. Z moich obserwacji, zdecydowanie większość osób przychodziło do pracy jeszcze przed ósmą. Osoby pracujące 7-15 lub nawet 6-14 wcale nie były rzadkością.

Druga rzecz, szczerze nie wiem, czy to tylko polityka tej firmy, czy może tak jest wszędzie, ale na moim projekcie musiałem zaraportować codziennie 6 godzin pracy. Czy to znaczy, że tyle trwał dzień w biurze? Nie. Domyślnie 2 godziny każdego dnia były przeznaczone na spotkania. W praktyce, może analitycy, czy managerowie faktycznie spędzali tyle czasu na spotkaniach, ale ja jako programista zazwyczaj miałem tylko piętnaście minut daily standup.

Estymacje czasu pracy

I tutaj znów nie wiem czy to przypadłość tego projektu, czy generalnie szwajcarski sposób na życie. W trakcie planowania zadań, zakładano gigantyczne czasy wykonania. Mój dwutygodniowy sprint w teorii był wypełniony zadaniami do ostatniej minuty. W praktyce po trzech dniach szedłem prosić się o dodatkową robotę. Bardzo często sięgałem po zadania z kolejnych 2-3 sprintów. Tam się nikt nie śpieszy, jeśli ktoś jakimś cudem nie wyrobił się ze swoimi zadaniami, przekładano je na następny sprint. Żadnych spin, rozmów motywujących czy innego kręcenia głową.

Środowisko pracy

To może jeszcze o samym biurze. Oczywiście open space. Jednak tutaj pierwszy (i jak na razie ostatni) raz spotkałem się z pojęciem „flex office” . Nie było stałego przydziału biurek. Każdy miał swoją szafkę, zamykaną na zamek z szyfrem. Przychodziło się do biura, brało z szafki swoje prywatne rzeczy i siadało się przy wolnym biurku. Każde biurko takie samo. Jeden, ale za to bardzo szeroki monitor, mysz, klawiatura i stacja dokująca. Wpinało się swojego laptopa i jazda. Na koniec dnia zabierało się wszystkie swoje rzeczy do szafki. Oficjalnie nie można było sobie „zaklepywać” biurek na stałe. Z czasem zaobserwowałem, że niektóre osoby mają stałe miejsca i jest to ogólnie szanowane, ale większość faktycznie codziennie siadała gdzie indziej.

Alkohol w pracy

Kolejna interesująca niespodzianka. Ogólnie w Szwajcarii nie ma zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych. Natomiast jeśli chodzi o biuro, dość często ktoś organizował jakieś mini przyjęcie z okazji urodzin, czy rocznicy pracy na projekcie. Oprócz tradycyjnego poczęstunku, często serwowane było też wino lub szampan. Żeby było śmieszniej, takie imprezy odbywały się jeszcze przed obiadem. Nikt nie miał z tym problemu.

Po pracy

Szwajcaria była dla mnie równie zaskakująca w biurze, jak i poza nim. O ile wcześniej mogłem podejrzewać, że współpracownicy w biurze po prostu czują się zobligowani do bycia dla mnie miłym, to wyjście na miasto naprostowało moje poglądy. Tam ludzie po prostu są mili, pomocni i przede wszystkim uczciwi. Zwłaszcza z dala od centrum, spacerując spokojnymi, osiedlowymi uliczkami można się natknąć na zupełnie obcą osobę, która powie ‚Dzień dobry, miłego dnia” . Byłem świadkiem jak ludzie zostawiają samochody z kluczykami w środku i idą na zakupy. Rowery stoją wszędzie niezabezpieczone.

Coś co w Polsce byłoby absolutnie nie do pomyślenia – tam nikt nie stoi i nie wciska przechodniom darmowych gazet. Gazety leżą w specjalnych skrzynkach, zazwyczaj przy przystankach i kto chce, bierze sobie.

Raz w miesiącu jest „dzień makulatury”. Wszyscy wystawiają wtedy przed dom zbieraną przez cały miesiąc makulaturę, która jest zabierana przez specjalną śmieciarkę.

Nigdy nie widziałem na mieście patrolu policji. Owszem zawsze byli obecni na dworcu kolejowym, ale poza tym, gdzieś tam na osiedlach, między kamienicami – nigdy. Natomiast na samym dworcu, można by rzec, że robili za dodatkowy punkt informacyjny. Zawsze pomocni, jak czegoś nie wiedzieli, to dwóch zostawało z turystą, a trzeci biegł do informacji się dopytać (tam patrole są zawsze trzy osobowe, z czego jedna osoba jest wyposażona w pistolet maszynowy, jeśli kogoś to interesuje).

W Szwajcarii również nie spotkamy się z sytuacją, że kasjer nie będzie miał wydać reszty. Po prostu nie ma takie opcji. Również nie usłyszymy słynnego „czy mogę być winna grosika?” – głównie dlatego, że tam nie ma grosików. Wszystkie kwoty są zaokrąglane do pięciu groszy, zawsze na korzyść klienta.

Sama Bazylea jest bardzo bezpiecznym miastem. Mimo, że spotkamy tam osoby wszystkich nacji i kultur, również tych, które stereotypowo są stawiane w złym świetle.

Również, ze względu na położenie, w Bazylei zawsze jest znacznie cieplej niż w jakimkolwiek innym regionie Szwajcarii. W lecie dało mi to wybitnie w kość. Ponieważ większość obiektów mieszkalnych to stare kamienice, które bardzo mocno się nagrzewają i bardzo długo oddają ciepło. Przez to nawet w nocy, temperatura w mieszkaniu dochodziła do 30 stopni.

W temacie kamienic… Nie da się nie zauważyć, że Bazylea to po prostu piękne miasto. Bardzo się tam dba o to, aby zabudowa wyglądała spójnie i estetycznie. Nawet nowe budowle idealnie wpasowują się pomiędzy starą zabudowę, nie psując krajobrazu.

To na koniec jeszcze o tych pieniądzach

Czasem jak gdzieś na polskich forach pojawi się temat pracy w Szwajcarii, ludzie od razu zaczynają sobie wyobrażać horrendalne kwoty i oczywiście przeliczać je na złotówki i zestawiać z polskimi kosztami życia. Prawda jest taka, że owszem, przeliczając na złotówki, w Szwajcarii zarabia się ciężkie pieniądze, ale koszty życia są tam jeszcze cięższe.

W niektórych zawodach lub po prostu branżach istnieje tam pensja minimalna. Nie jest ona stała tak jak w Polsce. Jest wyliczana indywidualnie dla każdej osoby. Pod uwagę brane są między innymi wiek, wykształcenie i doświadczenie oraz oczywiście stanowisko. Dlatego nawet zamiatacza ulic stać tam na godne życie. I właśnie z tego powodu zawód programisty, pod względem zarobków nie wyróżnia się tam tak bardzo jak w Polsce. U nas senior lub nawet mid programmer spokojnie może utrzymać rodzinę 2+1, czy 2+2. Tam plasuje się to na pograniczu bardzo trudne/niemożliwe.

Z tego co udało mi się dowiedzieć przeciętny mid developer z 5 letnim doświadczeniem może dostać około 5- 6 tys. CHF brutto. Dla porównania, kasjer w supermarkecie dostanie około 4 tys. CHF brutto.

Ja, jak już wspomniałem, dostawałem normalną polską pensję oraz w ramach delegacji – ustawową dietę. To jest stała, jawna kwota, która wynosi 88 CHF za dzień. Dużo? Obiad na mieście to minimum 20-30 CHF, bochenek chleba 4 CHF, litr mleka 2-3 CHF, mięso nawet 10-20 CHF za kilo, jednorazowy bilet na tramwaj 5CHF, piwo na mieście od 10CHF w górę. Zwykłe męskie strzyżenie – o zgrozo, 60CHF. Publiczna opieka zdrowotna nie jest darmowa. W ramach nagłych przypadków oczywiście zostaniemy przyjęci na podstawie Europejskiej Karty Ubezpieczenia Zdrowotnego. Jednak gdybyśmy chcieli tam zamieszkać i mieć dostęp do specjalistów, to musimy opłacać roczne ubezpieczenie od (800 CHF w górę), a następnie przy konkretnych wizytach dopłacamy jeszcze, w zależności od specjalisty od 30CHF w górę.

Ja osobiście nie przywiozłem stamtąd wiele oszczędności. Owszem, można wozić suchy prowiant z Polski, można odżywiać się najtańszym syfem i odkładać każdy grosz… Tylko, że za kilka, kilkanaście lat wszystkie te oszczędności trzeba by z nawiązką wydać na ratowanie zdrowia. To nie dla mnie, założyłem sobie, że ten projekt ma być dla doświadczenia i przygody, a na pieniądze przyjdzie jeszcze czas.

Podsumowując, jeśli chodzi o pracę lub życie w Szwajcarii to bardzo polecam, ale jeśli miałbym tam wyjechać tylko po to by odłożyć jak najwięcej kasy i wrócić… Są moim zdaniem lepsze kraje na taką wycieczkę.